W uwielbieniu urodzony
Z miłości porzucony
Przez piętnaście wiosen samotny
Prawdy głodny
Do drzwi zastukał
Jabłoni połowę odszukał
Drzewo obumarło
Zostało tylko jabłko
Gnić zaczęło...
Farmer się pojawił
Na nowo jabłko zasadził
Nadzieje nowe dla sadu się pojawiły
Ciemne chmury niebo przysłoniły
Liście opadły
Kwiaty płakały
Farmer rozpaczał
Jabłko w ziemi pogrzebać kazał
Coś drgnęło...
W ogromniej sali z mnóstwem portretów,
złote ramy zdobiły beżowe ściany. Na parapecie siedziała zgarbiona kobieta.
Miała długie, czarne włosy i piękną, błękitną suknię. Szlochała. Łzy niczym
krople płynnego srebra kapały na wypolerowaną podłogę. Wpatrywała się w
batalistyczny krajobraz za oknem, gdzie na polu bitwy słychać było donośne
głosy Mędrców krzyczących zaklęcia. Wokół leżały dywany zakrwawionych ciał
poległych żołnierzy, którzy pełni lojalności walczyli dla swojego króla.
Do
ostatniej kropli krwi.
Młodzi czy starzy, wszyscy smagali
mieczem ciała nieprzyjaciół, by chronić parę królewską. Byli chwałą, dumą tego
królestwa. Teraz leżeli na czarnej ziemi stanowiąc padlinę dla wszelkiego
ptactwa. Ich bezwładne ciała pływały w kałużach krwi, a godność i honor
wypisany na ich twarzach za życia ulotnił się zastąpiony sinym kolorem.
Królowa wpatrywała się w to wszystko ze
smutkiem, przerażeniem, ale było to jedynie maską dla rozpaczy, która rozrywała
jej serce. Nie mogła pogodzić się z myślą, że będzie musiała oddać swoje jedyne
dziecko. W jej głowie szumiała burza myśli. Szukała innego, mniej dotykającego
serce pomysłu. Niestety. Nie było go. Miała jedynie nadzieję, że jeszcze kiedyś
zobaczy syna, przytuli go i nadrobi stracony czas.
Usłyszała odbijający się echem odgłos
kroków. Podniosła opuchniętą od płaczu twarz. Przez ogromne, brązowe drzwi
wszedł barczysty mężczyzna w zbroi z mieczem przy pasie. Spojrzał na
nią ze smutkiem i podszedł do żony. Przez dłuższą chwilę panowała między nimi
przytłaczająca cisza, aż w końcu kobieta odważyła się zabrać głos.
– Powiesz coś w końcu, czy będziesz tak
stał i czekał na zbawienie, Tymirianie? – zapytała gniewnie.
– Nie wiem co mam powiedzieć – odparł
cicho. – Ale wiem, że to jest najlepsze wyjście – spojrzał w jej szkliste oczy.
– Jedyne wyjście, Erianno…
Kobieta ukryła twarz w dłoniach zanosząc
się płaczem. Mężczyzna otulił ja ramionami i westchnął ze smutkiem.
Kilka minut
później drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wbiegli strażnicy w szarych,
miejscami czarnych zbrojach. Kilkoro z nich miało nagie miecze w dłoniach.
– Panie! – Krzyknął jeden z nich
wyraźnie podenerwowany. – Przełamują barierę. Staramy się ich powstrzymać, ale
nie wiemy jak długo wytrzymamy – złożył raport. – Obawiamy się najgorszego –
dodał po dłuższej, pełnej napięcia chwili.
Tymirian wstał zaciskając pięści.
– Rannych ukryć. Zdrowi niech zostaną i
bronią zamku. Wezwać wszystkich Mędrców – rozkazał.
– Tak jest! – zasalutowali
i wybiegli.
Król odwrócił się do Erianny i położył
dłonie na jej ramionach.
– Musisz to zrobić. My musimy. Inaczej…
– Wiem, ale nie mogę się z tym pogodzić,
rozumiesz? Gdybym mogła zostać z nim tam… ale wiem, że to ryzykowne, więc… –
zacisnęła powieki, ale kilka łez spłynęło po jej policzkach.
– Wiem, co czujesz.
Dla mnie to także nie jest łatwe, ale tak trzeba. Tylko w ten sposób możemy go
uratować – spojrzał w jej oczy i ukrył żonę w ramionach.
Pod osłoną nocy Erianna skryta pod
czarną peleryną biegła ciemnym lasem, potykając się o korzenie drzew, tuląc do
piersi swego syna. Chciała, aby ta chwila trwała jak najdłużej, ale los postanowił
inaczej. Zanim się obejrzała dotarła do ruin świątyni Judaneii. Weszła do
ciemnego pomieszczenia. Wyszeptała krótkie zaklęcie i wokół pojawiło się
kilka kuleczek białego światła oświetlając wnętrze. Odnalazła załamany kamienny
stół, nad którym rozciągał się łuk z pnączy i suchych gałązek. Położyła syna na
załamaniu kamienia i mówiąc zaklęcie rysowała dłonią w powietrzu znaki – proste oraz zaokrąglone linie pełne zawijasów, które z każdym wypowiedzianym słowem
nabierały bladoniebieskiej poświaty.
– Allu
du ture otu reo nabug… ime umari – szybkim ruchem przecięła powietrze
pionowo dłonią.
W miejscu, gdzie malowała znaki pojawił
się portal w kolorach kobaltu i błękitu emanujący jasnym światłem. Dla Erianny najgorsza
chwila właśnie nadchodziła. Musiała to zrobić. Dla jego dobra. By mógł żyć, ale
jej serce z każdą mijającą sekundą krwawiło coraz bardziej. Nie mogła dać
upustu emocjom. I jako królowa i jako matka. Trzymała uczucia na wodzy, co szło
jej z trudem, jednakże wiedziała, że to co robi jest najlepsze dla niego i królestwa.
Podeszła do niemowlęcia i utuliła je.
– Żegnaj Dastanie… – wyszlochała.
Łzy spłynęły z jej policzków na
zarumienione policzki syna. Zerwała ze swojej szyi łańcuszek z wisiorkiem,
którego odłamała połowę i schowała do kieszeni
płaszcza. Zapięła naszyjnik na szyi Dastana i ucałowała go w czoło.
– Gdy będziesz gotów odnajdziesz nas.
Wsadziła go do portalu, którego siła
wessała niemowlę. Po chwili zamknął się.
– Zawsze będziesz w mym sercu… –
wyszeptała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz